Mrrr... Jazz! Mrrr... Ernest! Mrrr... Stara Warszawa! Mrrr... Mróz! A teraz poważniej. Za każdym razem, gdy bohaterowie wkraczali do "Mokradła", odpalał mi się czarno-biały kadr z filmu. Widziałam to zadymione pomieszczenie, pełne podejrzanych typów i w tle jazz... Sam jazz by mi wystarczył, ale "Mokradło" właśnie kojarzy mi się ze starym gangsterskim filmem. I Wołyniak do tej scenerii pasuje idealnie.
Obok Gerarda z "Behawiorysty", Ernest jest moim ulubionym bohaterem. Może przez charakter, małomówność czy nietuzinkowe imiona, ale Panowie zostaną ze mną na długo. Takich bohaterów chcę więcej, z przeszłością, częściowo pogodzonych z przyszłością, chwilowo zbyt łatwo przyjmujących ciosy, jednocześnie będąc niezwykle magnetycznymi osobowościami. Gdzie ja takich jeszcze znajdę!
Teraz od początku.
Przynajmniej Ernest "Wołyniak" Wilmański chciał zacząć od początku. Anonimowo. W innym mieście, z dala od przeszłości. Ale chcieć to sobie można. Ostatecznie trafił z jednego bagna do drugiego. Moim zdaniem z dachu pod rynnę. Powoli znów piął się hierarchii nowej grupy przestępczej i przypominał sobie czemu zrezygnował wcześniej. Ale przeszłość zawsze da o sobie znać i nawet w starej Warszawie upomniała się o Wołyniaka.
Aaa... Zapomniałabym, jeszcze kobieta. W sumie w przypadku Wołyniaka - dwie. Wyszczekana małolata, którą wziął pod opiekę w Warszawie, bądź ona jego, bo tylko w kłopoty potrafił się pakować. I policjantka wierząca w ideały itd., czyli problematyczna kobieta. Ale życie bez kobiet bywa nudne, a na nudę Ernest nie mógł narzekać na żadnym polu swego życia. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za swoje marzenie o nowym życiu?
Mimo iż skończyłam tę książkę, dźwięki jazzu jeszcze będą za mną długo kroczyć. A zakończenie, cóż uwielbiam takie! Jest jak Ernest, z nutą nadziei.